• Rape to silna medycyna. To nie jest jakaś kreska koksu w kiblu. Tam potrzeba medytacji, będziesz kaszlać, będziesz smarkać, do tego trzeba prywatności. Zrobimy to po śniadaniu – wytłumaczyła stanowczo Luci.

Ale nie zrobiłyśmy.
Bo na taras z panoramicznym widokiem gór i leniwie wschodzącym słońcem zaczął wjeżdżać korowód tac, wnoszonych przez dwóch kelnerów. Termos z kawą, termos z gorącym mlekiem. Wielki srebrny dzban marokańskoprzesłodzonej herbaty miętowej. Taca słodziutkich spodeczków z marmoladami, tradycyjnie pomarańczową, figową i truskawkową. Gęsty, ciemny miód. Oliwa z oliwek. I góra fikuśnie naskrobanego masła. Jajka na twardo, tuż obok cukiernicy wypełnionej z górka.

  • Jak oni funkcjonują codziennie po takiej ilości cukru? Pyta Luci po pierwszym łyczku z białej minimalistycznej filiżaneczki.

Nie odpowiadam, bo już przeżuwam naleśnika z kolejnej tacy. Obok, prawdopodobnie specjalnie dla nas, świeżo pieczony chleb, ponakrajany w taki sposób, żeby tylko naładować masła i dżemu do środka i szamać. 

  • Czy panienki jeszcze coś by chciały? 

Już miałam otwierać usta w uśmiechu, że dziękujemy, ale wyprzedziła mnie Luci. 

  • Ja bym poprosiła omlet. 
  • Już się robi. Dwa? 

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam. 

  • Czy podać też sok pomarańczowy. 
  • Tak, tak. Klasnęła w ręce Luci. 

Jemy spokojnie, tak, jakbyśmy miały na to cały dzień, bezustannie kręcąc głowami na boki i uśmiechając się na widoki. Jest zjawiskowo.

Atlas to nie przypadkowa nazwa dla tych gór.
Od razu to dostrzegam.
To prawdziwy atlas skamieniałości.
Przegląd wypiętrzeń.
Encyklopedia gór. 

Tuż za hektarami sadów oliwnych otaczających pałacowy resort,
tuż po przeskoczeniu stepowej równiny,
rozciągają się falbany kurhanów.
Lekko zielonkawe,
bardziej trapezy,
z łagodnymi zakończeniami po wszystkich bokach i płaskimi wierzchołkami.
Są tak jednakowe w kształcie i identyczne w wysokości, że mogłabym uwierzyć, że ktoś uformował je blachą do mufinek odwracaną jedna przy drugiej, w szeregu.
Babeczki jak z foremeczki.
Trzy blachy na zachodzie.
Im dalej na południe i północ, krajobraz się zmienia.
Najłatwiej mi teraz patrzeć na zachód, bo od wschodu Saharyjskie słońce zdążyło już się i wspiąć i przełączyć na podgrzewanie.

Za babeczkami biszkoptowa równina.
Tam spoczywają wioseczki.
Tam pląsają  dróżeczki i rzeczki. 
To co za nimi, to góry, które już znam z Fuerteventury.
To ich kuzynki-rówieśniczki.
Uśpione sfinksy, leżące na skrajach swojej kuwety-Sahary.
Widać tylko ich olbrzymie przednie łapy, wielkie, pucołowate paluchy.
Łby pochowane między kolanami, lepiej ich nie budzić.
Lepiej, żeby nie wstawały, bo bo co jest symbolem piękna, wystaje tuż zza nich.
Ledwo to widać.
Ledwo tysiąc metrów wystaje nad sfinksami.
Białe i gołe.
Zimne i srogie.
Zwarte od korzenia, na szczytach od wiatru poszarpane.
Majestatyczne.
Groźne.
Nikomu nie trzeba jej tu przedstawiać.
Jej wysokość:

Korona Atlasu. 

Tak by było od południa.
A do południa to tu jeszcze pewnie posiedzę, na tej zamkowej wieży z widokiem. Luci już pewnie dojeżdża do lotniska. Bezbolesne rozstanie to było.

  • Chcesz mój omlet? Pytam.
  • A ty nie chcesz? 
  • Chcę. Chcę tobie dać.
  • Jak w ciągu trzech dni nic nie napiszesz to wysyłam tu policję – kiwa do mnie głową znad talerza.

***

  • Pamiętaj, że jesteś kompletna, nikogo nie potrzebujesz do szczęścia – to kwintesencja moich rad dla niej. Aga dobra rada.
  • A ty pamiętaj, że możesz być z kimś szczęśliwa. Nie zamykaj się – odpowiada Luci i ściska mnie mocno.
  • Kocham cię.
  • Kocham cię. 
  • Marzec w Szwajcarii z Romainem i Sabiną? Rozważ to. Podoba mi się ten pomysł – kończę, a ona uśmiecha się i odwraca w kierunku taksówki.

Wiem, że niedługo nasze drogi znów się połączą. Jak nie tam, to gdzieś bez nich. 


Zerkam na zachód. Zachód jest widnokręgiem. 

Na pierwszym planie ostatni z kurhanów rozgrzebany na widoku.
I w pierwszej chwili napawa mnie ciekawością, lecz za sekundę doskwiera złością, bo rozważam ingerencję w to zjawisko.
I to nie ze względów archeologicznych, nikt tam niczego nie bada, nie odkrywa.
Tam kradną.
To jest szczyt bezczelności i zachłanności.
To jest objaw ignorancji i głupoty.
To jest wcielenie zła.
I po co?
Po co Ci te skały?
??????!!!!!!!!
Co sobie nimi udekorujesz?
Co sobie połechcesz samolubnym widokiem niszcząc swoją pychą ten niedawno dziewiczy krajobraz?
Przeklinam cię za zagrabianie niewinności. (!)
Przeklinam cię za zakłócanie spokoju setek tysięcy kilometrów, lat i istnień. (!)
Przeklinam cię nie w kamień, co jest uśpionym życiem, przeklinam cię w nicość, tylko ona będzie cię otaczać. (!)
Przesuwam wzrokiem jak teleskopem.
Po widnokręgu.
Horyzontem.
Lunetą.
Gładko, po prawie równinnym terenie.
Jak to z zamku, widok rozciąga się niemalże do sąsiedniego królestwa. 
Nie jest pustynnie.
Jest przyjemnie.
Sympatycznie.
Cała równina nakropkowana zielenią.
Trochę widoku przysłaniają czubki sosen – najwyższych mieszkanek pałacowego ogrodu. Zauważam, że jedną z nich mogę osobiście się przywitać, więc nie zwracając uwagi na południową wieżyczkę, przecinam na ukos podniebny dziedziniec, sky bar doesn’t represents well its majesty. Jestem już na zachodniej.
Tu przypominam sobie gdzie jestem. Jakbym się właśnie ocknęła z bajki. Głaskam sosnę i uśmiecham się do błękitnych, pustych basenów, stołu do ping-ponga w kolorze kortu tenisowego i do baru akwamaryna. Dokładnie tak wyobrażam sobie ten kolor. Ale nigdy nie widziałam takiego stylu. Czy jest arabski? Marokański? Barbarjski? Dla mnie jest alladynowy! Dla mnie pojawił się jak spod pstryknięcia palców dzina. Z falowanym, jak latający dywan dachem. Z pozawijanymi, jak wąsy dżina, zdobieniami. Obwieszony lampionami jak z bajki. 

I mogłabym tu zostać jeszcze długo, ale teraz ciekawość jest na skali zenitu, niemalże jak słońce, piekące mnie w szyję. Idę na północną, głaskając wzrokiem bliźniaczą wieżę pilnującą po lewej wejścia do zamku, goszczącą restaurację, w której wczoraj ugoszczono nas po wycieczce. 

Im bardziej zbliżam się do północnej wieżyczki, tym bardziej horyzont zaczyna falować i piętrzyć się w stożki. Ale nie takie piramidowe. Ani nie te z Toblerone, które niedawno przyjechało do mnie prosto z Romainem, prosto ze Szwajcarii. Te tutaj są dziko pofalowane. Tak gładko uformowane przed Naturę. Jakby na deser stworzone z tego słodkiego co zostało, po uformowaniu reszty Atlasu. Od pierwszej minuty tutaj nieustannie przykuwają moją uwagę swoją sympatycznością. Jakby mówiły: zjedz mnie, zjedz mnie, swoim wzrokiem…
Ale dopiero na deser. Bo przed nimi te moje. Z dumą już je mogę tak tytułować. Moje podeszwy już się z nimi polubiły.
Pierwsza wycieczka. Pierwsza miłość.
Droga prowadzi przez trzy maciupkie betonowe wioski. Nazwałabym je osadami. Kilku rodzin. Szczęśliwych ludzi żyjących w cieniu gajów oliwnych, żywiących się owocami granatu zwisającymi raz po raz z bezlistnych już krzaczorów. Z góry płynie woda. To nie rzeka. To ciek. Mieszkańcy zrobili jej betonowe koryto. Słychać jak dudni swoją prawdziwością, wciąż opowiadając jeszcze niezniekształconą historię źródła. Tu koza, tam owca. I psy. I ptaki. Jakby tylko o nas ćwierkały. Jakby wszystkie były zaciekawione naszą obecnością. Jakby tylko mogły, to zadawałyby wiele pytań. A tak tylko komentują, rozdziawiając dzioby w śpiewnym zaciekawieniu. 

A my dreptamy.

Nasz przewodnik, lokalny przystojniaczek, jak nazwała go Luci, z przesłodko wstydliwym uśmiechem i emocjonalnymi rumieńcami wskazuje nam drogę to dłonią, to chrząknięciem, bo pomimo jego znajomości dwóch języków, a naszej ośmiu lub więcej, nie znamy żadnego wspólnego mówionego. Obdarzamy się nieustannie najpiękniejszym z języków – językiem uśmiechów. 

Falowaną dróżka prowadzącą od zamku, przez przedgórza, Hrabia Salah odprowadza nas swoim Jeepem po czym odjeżdża machając słowami:

  • On wie co ma robić. 

Więc idziemy za nim. 

Bez lęku. W nieznane. 

Raz po raz zatrzymując się, żeby móc podziwiać pełną panoramę. 

Raz po raz szczebiocząc lokalnie Salam! albo zamorsko Bonjur! 

Tak tu spokojnie w tym gaju oliwnym.

Tak tu przyjaźnie. Jak łagodnie. Takie powietrze, co wciąga się wraz z widokiem. Takie widoki, że nie brakuje powietrza. 

W drodze powrotnej, ostatnia osada to dom Hussaina, naszego przewodnika. 

Zaprasza nas dłonią do środka, przez betonowe korytarze, mrugające niebieskimi to drzwiami, to oknami. Na dziedzińcu czekają już małe plecione taboreciki i stolik. Mama przynosi tacę z ogromnym i srebrno świecącym dzbanem parującej cukrem herbaty. I znika. 

Przychodzi tata i dumą wita nas francuskim przemówieniem i uściskiem dłoni. Serce ma jak na dłoni. Hussain polewa z wysokości w pierwszą kryształową szklankę i wlewa ją z powrotem do dzbana. Tak się tu miesza smak z cukrem. Teraz startuje z prawdziwym polowaniem. W międzyczasie przybiega najmłodsza córeczka i na polecenie taty całuje każdego w policzek. Do ostatniej, piątej, szklanki z tacy przychodzi wuj. Najstarszy z klanu. 

Jestem wzruszona takim przyjęciem. Tak bardzo chciałabym im zaśpiewać, jednak głos gdzieś przepadł. Przywalony cukrem z herbaty. 

Kiedy wychodzimy z oliwnego gaju na falowaną dróżkę prowadzącą do zamku słońce już znikło za śnieżnymi górami. Teraz tylko mieszają się na niebie odcienie różu i fioletu jak z marrakeszowego bazaru. 

Hussain kłania nam się pod bramą zamku, która otwiera się przed nami niczym automatyczna. 

  • Kolacja będzie za pół godziny w restauracji czekała na panienki. Zapraszam teraz do baru, proszę wybrać drinki. 
  • Bordeux? Zerka na mnie Luci? Czemu nie. Po czym dodaje: Nie wierzę, że pije moje ulubione francuskie wino na zamku w Marocco – i z iskrami w oczach stuka w mój kieliszek. Sącząc małymi łyczkami rozmawiamy o tym czym jest szczęście, co je nam daje, a kto zabiera. 

Niebo nad górami coraz bardziej purpurowe.

Kiedy przybiera kolor naszego wina, schodzimy z podniebnego tarasu do restauracji. Restauracji otwartej i obsługiwanej przez co najmniej czteroosobową załogę traktującą nas jak zamożne księżniczki. 

Na środku restauracji czeka już nakryty dla dwóch osób dziesięcioosobowy okrągły stół. Świece. Więcej kieliszków i więcej wina. 

Za chwilę na stół wjeżdża, niczym kareta Kopciuszka, pękata i olbrzymia, nigdy większej nie widziałam, gliniana, wymalowana w lokalne wzorki Waza. Waza, z której polewa nam parującej zupy, mówiąca do nas też tylko językiem uśmiechu, prawdopodobnie nasza rówieśnica. A my napełniamy po kilka razy jeszcze nasze małe gliniane miseczki, zgadując co będzie na drugie. 

Spagetti. Tego się nie spodziewałam.

A na deser patera owoców, którą zabieramy do pokoju. 

  • Dobranoc księżniczko. 
  • Dobranoc. 
To pokój Luci. Mój jest dwa razy większy, w końcu zostaję tu na dwa razy dłużej.

A rano?

A rano nie wiem co mnie bardziej cieszy, czy dywany zielonej trawy w styczniu, czy milion kolorowych róż w ogrodzie, choć kwitnących, to jeszcze się nie obudziły. 

Księżniczki nie zaczynają dnia jogą.

Owijają się szalem i po schodach wspinają się na wieże przywitać królestwo zanim sam bóg słońce je przywita. Takie przywileje tu panują.

Przyszedł wilk.

Oczy ma bardziej niebieskie niż wszystkie odcienie niebieskości dookoła. A jest tak wielki i tak biały, że spokojnie sam mógłby uciągnąć zaprzęg z królowa śniegu. 

Ale on tu nie jest niewolnikiem. On tu jest na wakacjach, tak jak i ja rozkłada się na białych skórzanych poduszkach i zerka jak nalewam sobie czwartą już od śniadania filiżankę kawy i zdejmuję czwartą już od poranka warstwę ubrania, pozostając w lekkiej bluzeczce.

Słońce mija zenit. Zakładam turban z szalika. 

Idę na spacer po włościach. 

Jestem dziś jedynym gościem tego resortu mogącego gościć sześćset osób. 

Idę na spacer, ale… skręcam do swojej wieży. I wracam do pokoju, nie odsłaniając kotar, otulając się znów nocą, wsuwam się pod olbrzymią kołdrę królewskiego loża. 

Leżąc oddycham głęboko myśląc o Marrachechu.

O tym sześciomilionowym  tłumie do którego wysiadłam z turystycznego autobusu dwa dni temu. Wioząc w plecaku najpiękniejsza sukienkę od mojej Mamy Chrzestnej, czekającej na swoją premierę w Afryce. Marzyłam o sesji wśród tych kolorowych kwiatów w wielkich niebieskich donicach przy niebieskich oknach i okiennicach. I schodach. 

Tak sobie wyobrażałam Marrakech. 

Nic bardziej mylnego.

Marrakech jest w kolorze wypłowiałej cegły.

W kolorze niechcianego różu.
W kolorze zapomnianego pomarańczu.
W kolorze starego ponczu. 
W kolorze: co ja tu robię? 
I tych wszystkich wspomnień niezbyt intensywnych w smaku i dźwięku to jedno będzie reprezentować dla mnie Marrakech. 

Médina.

Médina bazar jest wielki i pełny.
Przepełniony.

Jest dla mnie metaforą życia bladoróżowego człowieka.

Wszystkiego jest tam za dużo.

Pomimo tego, że nigdy nie wykorzystamy czy sprzedamy większości tego, co mamy, to wciąż dokładamy. Dokładamy. Dokładamy. Dokładamy.
Nawet jak już się nie mieści.
Dokładamy. Układamy.
Dokładamy. Przekładamy.
Dokładamy. Ozdabiamy.
Dokładamy. Odkurzamy.
Dokładamy. Wycieramy.
Dokładamy. Przemywamy.
Dokładamy. Otwieramy.
Dokładamy. Zamykamy.

I po co to? 

Czy nie można by prościej?

Chwila zadumy i ląduję w piekle. 

Chwila wspomnienia o historiach ludzi, którzy się tu zgubili i musieli płacić za pomoc w wydostaniu. 

Chwila nieuwagi i jestem w piekle. 

Młoty tłuczące jak w kuźni Hefajstosa coraz głośniej i bliżej. 

Tony żelaza zacieśniające się coraz węziej. 

Coraz mniej twarzy i coraz ciemniejsze. 

Nie znajdziesz tu nic kobiecego. 

Jest coraz goręcej,
coraz ciemniej,
coraz ciaśniej,
coraz duszniej,
jest coraz goręcej.

Dym i smród. 

Jakbyś wpadł pod pociąg. Jakbyś wpadł w kocioł. Smoły. 

I gdy się odwracasz ktoś ciągle zastępuje ci drogę.
Tam się nie zawraca – choć nie ma oficjalnych na to znaków, to ruch jest jednokierunkowy. 

Wpadasz w pułapkę.

Panika. 


Do tego doprowadza nas przepych.

Przepych pcha nas w bałagan.
Chaos.
Brud. 

Przepych napędza nam błędne koło – im więcej masz pod sobą, tym więcej masz na głowie.
Im więcej rzeczy chcesz posiadać, tym więcej zmartwień dostajesz w komplecie.
I brudów.

Każdy przedmiot, nawet najmniejszy, to kolejne oczko do ciężkiego łańcucha, którego kotwica ciągnie cię na dno. Do piekła chaosu. 

Im mniej masz, tym lepiej śpisz. 


Nigdy nie spałam lepiej, jak wtedy, gdy żyłam w absolutnym celibacie, włączając w to śluby milczenia. 

Odrzucenie każdej materialnej wartości daje przepustkę do odblokowania prawdziwej wartości duchowej. 

Uskrzydla. 

Dotlenia. 

Odchudza. Odciąża. Odrywa. 


Ale tego nie można ani zrozumieć ani docenić, dopóki się tego nie doświadczy. 

Mądrości nie wyczytasz z książek. 

Mądrość czyta się sama od środka. 


Najpierw jednak musisz dla niej przygotować miejsce, oczyszczając się z brudu, wyrywając z chaosu, odciążając z materialistycznego bałaganu, dotleniając.


Otwierając oczy zamykając oczy.
Otwierając serce zamykając usta.
Otwierając duszę zamykając uszy. 


Budzi mnie pukanie Jozefa. Obiad. Room service.

Czy może spotkać mnie dziś coś piękniejszego,
niż ten spokój, gdy jedyne, co muszę, to tylko oddychać i kiedy chcę, to mogę patrzeć na motyle wolno fruwające nad setkami róż wystającymi z rozmarynowego labiryntu? 
Czy może mnie dziś spotkać coś piękniejszego,
niż leżenie na grubych, czerwonych dywanach rozłożonych na zielonej trawie, turlając się od poduszki do poduszki, łapiąc to na lewe, to na prawe ucho promienie słońca serwującego mi afrykańską temperaturę?
Czy może mnie dziś spotkać coś piękniejszego,
niż tańczenie pod gwiazdami, w otoczeniu olbrzymich ognisk dookoła i w rytmach arabskiej, zmysłowej muzyki? 

Pewnie, że może! 

To ona! 

To dzięki niej tu dziś jestem. 

To ona zaprosiła mnie na pałacowe przyjęcie po roku niewidzenia. 

Już do mnie jedzie.

Zaraz tu będzie. 

Kristine. 


Marrakech oczami iphone 5s.
naprawdę muszę już zmienić telefon :((((

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *